Kinga

podróżniczka

„Cokolwiek robisz, rób z pasją!”

– Kinga Lityńska – 

Witam Was bardzo serdecznie!

Mam na imię Kinga i jestem zodiakalną owcą – pogodną, energiczną, komunikatywną, twórczą i wbrew swej owczej naturze: niezależną. Uwielbiam sprzeczności.

Jako marzycielka-realistka, niskobudżetowo, z plecakiem i na własną rękę kroczę własnymi ścieżkami, bo nawet jeśli są wąskie i niepewne, są moją drogą i dowodem, że to, co wymarzone może zdarzyć się naprawdę…

Od dziesięciu lat mieszkam, pracuję i podróżuję po Azji, od kuchni poznając jej nieposkromioną naturę i odkrywając egzotykę barw i smaków tego zróżnicowanego kontynentu.

Kocham wszystko, co ekstremalne, a moja dwubiegunowa natura i elastyczność pomagają mi odnaleźć się pośród rozgardiaszu azjatyckiego świata. Gwar wielkomiejskiej dżungli, paleta pastelowych barw, która dodaje ferworu zmęczonym murom indyjskiego molocha, w równym stopniu rozbudzają moje zmysły, co brzęcząca cisza tropikalnego lasu Andamanów. Na tym bajecznym archipelagu południowych wysp każdy z Was z pewnością nabrałby oddechu, topiąc zmęczenie w szmaragdowych falach cudownego oceanu, znajdując pod błyszczącą taflą wody nie tylko koralową rafę, ale także… krokodyle. No właśnie! Emocje jakie wzbudza spartańska wojażerka zawsze będą dla mnie najcenniejszą nagrodą, którą może przynieść mi przygoda.

Fascynuje mnie to, co powszednie, a skupia uwagę wszystko, co rozprasza. Dlatego azjatycki bazar zawsze jest dla mnie odpowiedzią na sterylny, niemalże wyjałowiony świat zachodniej cywilizacji, w którym niczym w McDonaldzie przewidywalność zamówienia pozbawia je oryginalności i smaku. Wszak chiński gorący kociołek niejednokrotnie dodał pikanterii nie tylko mojemu podniebieniu: przebywanie wśród skośnookich to prawdziwie audiowizualna uczta. Zatem kupa sklejonego ryżu z żółtą leguminą z soczewicy – kultowe danie, o które nietrudno w zakurzonej indyjskiej dhabie – będzie dla mnie równie ekscytującym przeżyciem, co wykwintna uczta przy plaży na koreańskiej wyspie Jeju. Morskie specjały o zachodzie słońca doskonale rozpływają się w ustach, lecz nic nie może zastąpi swojskości, którą serwuje towarzystwo gnieżdżących się przy jednej ławie Hindusów i… much, z którymi przychodzi dzielić nie tylko przestrzeń, ale też posiłek.

A gdy przeżyć mam już dosyć, który z hoteli stoi dla mnie otworem? Każdy! Tybetańczycy codzienne prace wykonują na dachach swoich domostw, a Czerwoni Khmerzy upodobali sobie  „piwnicę”. Ich masywne domy wsparte są na solidnych, wysokich palach, podłoga stanowi doskonałe zadaszenie, pod którym warto zawiesić hamak, ustawić wielgachne głośniki na południowe party, a nawet zaparkować… traktor. Aby kontrastom stało się zadość, buddyjski penthouse, z którego dachu podziwiać mogłam wyśmienitą panoramę himalajskiej, skąpanej w słońcu doliny wielokrotnie sprawdził się jako doskonałe miejsce relaksu po całodziennym marszu wokół Annapurny. Jednak wrażenia, które zafundowały mi niskobudżetowe, postkomunistyczne kwaterunki w państwach Azji Centralnej okazały się równie warte postoju, bowiem w nich najbarwniej było właśnie w nocy.

Wniosek? Jakkolwiek zachwycające byłoby piękno danego kraju – przyroda czy zabytki – to obcowanie z ludźmi zawsze pozostanie dla mnie w dwójnasób emocjonujące.

Słońce na himalajskiej przełęczy czy deszcz pośród ryżowych pół Wietnamu? Wędrówka zielonym szlakiem syberyjskiej tajgi czy rajd marszrutką poprzez bezkres kazachskiego stepu? Surowe mury muzułmańskiego meczetu czy eksplozja kolorów jaką hipnotyzuje mnie wnętrze buddyjskiej świątyni? Uśmiechnięte filipińskie dzieci  czy kamienne twarze Ujgurów? Kamasutra czy asceza indyjskiego włóczęgi? Czarne jaki na tybetańskiej wyżynie czy płowe zebu na kambodżańskiej prowincji? Koleją, łodzią, czy autostopem?

Na szczęście mogę wybierać, bo mój świat jest bogactwem kolorów, których nasycenie zależy od fantazji artystki.

I tego życzę Wam wszystkim😊

Zobacz również